Bajkał 2005
Początki koncepcji wyjazdu nad Bajkał giną w mrokach dziejów.
A przynajmniej w mrokach jakiegoś zimowego wieczoru, kiedy to któryś z nas rzucił
hasło: a może by tak na wakacje do Szwecji? Wróć, nad Bajkał oczywiście. Chociaż
z psychoanalitycznego punktu widzenia genezy wyprawy należałoby doszukiwać się
wiele lat wcześniej na zajęciach języka rosyjskiego w "elitarnym" liceum imienia...,
chociaż nie, może bez nazwisk..., kiedy to pani profesor... tak, na pewno bez
nazwisk..., z zapałem indoktrynowała nas czytankami z książeczki pt. "Wstrieczia".
Myślę, że gdy nasze młode umysły usłyszały bajkę o Stariku Bajkale, jego córce
Angarze i jakimś tajemniczym stworze, który nie jest rybą ani ptakiem, a zwie się
Nierpa, nasz los został przesądzony. Długo nie uświadamialiśmy sobie, w czym tkwi
problem. W końcu jednak, leżąc na kozetce i sącząc kolejne piwko, zrozumieliśmy,
że jedynym rozwiązaniem jest podróż na wschód... i ujrzenie Nierpy na własne oczy!
Po podjęciu decyzji o wyjeździe zaczęliśmy rozpuszczać wici. W końcu raźniej byłoby
jechać większa ekipą niż tylko we dwóch (Ja i Misza), czy we trójkę (z Wodzem).
Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa na początku chętnych było tylu, że
zastanawialiśmy się, czy nie rezerwować całego wagonu. I jak to zwykle w takich
sytuacjach bywa ledwo udało się znaleźć dwie dodatkowe osoby (Katerina i Makola).
Po ustaleniu składu można się było zająć formalnościami, które to z przyczyn
technicznych spadły na Miszę i Wodza. Wizę dostaliśmy za pośrednictwem firmy Rusopol.
Po bilety trzeba było jechać na Białoruś. Wodzu udała się zatem w heroiczną podróż
do Brześcia ze stanikiem wypchanym tysiącami rubli. Po wizycie w trzech różnych
kasach i porównaniu cen, które okazały się znacząco różne, wybrała "najtańsze"
okienko i zakupiła bilety do Irkucka przez Moskwę. Dzień przed wyjazdem odebrałem
nasze paszporty z wklejonymi rosyjskimi wizami i nic już nie stało na przeszkodzie,
żeby wsiąść do pociągu... i spędzić w nim najbliższych pięć dni.
Dramatis personae:
Marta "Wodzu" Babicz - tłumacz i negocjator
Katarzyna "Katerina" Sokół - kuchcik
Marek "Makola" Makola - drwal i Człowiek Trzymający Dropsy
Michał "Misza" Pabian - ogniomistrz
Jan Przewoźniak - metaloplastyk
7-12.07 Podróż Warszawa-Terespol-Brześć-Moskwa-Irkuck
Z Dworca Wschodniego w Warszawie zabrał nas całkiem zwyczajny i mało przygodowy
osobowy. Mało przygodowa była również cała ponad dwu godzinna podróż do Terespola.
Na miejscu dla zabicia czasu Makola z Kateriną wybrali się po zakupy, w trakcie
których Makola wykazał się godną podziwu asertywnością.
Makola: Poproszę kilo truskawek.
Pan od truskawek: A dlaczego nie dwa?
Makola: ...no to poproszę dwa.
I tak zyskaliśmy dwa kilo małych truskawek, co okazało się niemałym
problemem, ponieważ z jakiegoś źródła doszła nas informacja, że przez granicę
można przewieść tylko jeden kilogram owoców. Ważąc sceptycznie w ręku torebkę z
nieszczęsnymi truskawkami staraliśmy się wypełnić normę, pochłaniając je jakbyśmy
się obawiali, że na Wschodzie jedyne, co można zjeść to białe niedźwiedzie. W
końcu wpakowaliśmy się z bagażami i torbą cieknących resztek truskawek do
obszcziego pociągu do Brześcia. Zaraz po odjeździe wzdłuż wagonu przeszedł się
jakiś facet i konfidencjonalnym szeptem oznajmił: "owoszczi i frukty". Lekka
konsternacja, dołączyli wagon Wars do przemytniczego pociągu? Jednak już po
chwili wszystko stało się jasne, jakaś pani zgłosiła kilo brzoskwinek, więc i
my postanowiliśmy podporządkować się nakazom i skrzętnie dopisaliśmy wszystkie
nasze ogórki, pomidory i cieknące truskawki (cały czas licząc, że zjedliśmy ich
wystarczająco dużo) do druczku celnego. Z czystym sumieniem przekroczyliśmy
granicę (no prawie czystym, bo jednak te truskawki...), a celnicy nawet nie
spojrzeli na nasze druczki. Usiedliśmy na dworcu w Brześciu w oczekiwaniu na
kolejny już pociąg, gdy nagle Wodzu krzyknęła: "o rany, ja mam jeszcze grejpfruta!".
Nie wiem, czy na Białorusi jest to towar zakazany, ale nasz grejpfrut na pewno
znalazł się tam nielegalnie.
Po kilku godzinach spędzonych na dworcu wreszcie podstawiają nasz pociąg! Lux
torpeda! Nasze (tzn. moje i Wodza) doświadczenia z pociągami za wschodnią granica
sprowadzały się do jazdy po Ukrainie, co wymaga znacznego ograniczenia wrażliwości
estetycznej i przytępienia zmysłów. A tutaj: czysty blaszany kibel, bez zagrzybionej
drewnianej deski, nowe lustra, uśmiechnięta i życzliwa prowadnica - niewiarygodne!
Poza tym standard: upał, duszno, wszystkie okna pozamykane.
Przez całą podróż czuliśmy się jakbyśmy jechali na Wszechrosyjski Zlot Krzyżówkowiczów.
Cały wagon już na początku podróży pochylił się skupiony nad krzyżówkami panoramicznymi
i tak już pozostał, aż do momentu, gdy ktoś nie potrafił poradzić sobie z jakimś
bardziej wyrafinowanym hasłem. W nocy koncert chrapania: na zmianę, razem, w
kanonie, albo jak kto chce. Jedyną miłą odskocznią od brutalnej rzeczywistości
była pewna współtowarzyszka podróży, na którą aż miło było popatrzeć. Jednak
wystarczało jedno spojrzenie na śpiącą pode mną, nieco starszą od wyżej wymienionej,
panią, by powrócić do realu.
Moskwa! Dokładnie jak w czytankach! Wszystko wielgachne, ogromne, pałace kultury,
dworce jak pałace, schody do metra jadą i jadą, wszędzie pomniki i mozaiki z
wodzem rewolucji - uff! W końcu jednak udało nam się znaleźć Dworzec Jarosławski.
A tam kolejne zaskoczenie: poczekalnia duża, przestronna, z wielkim oknem
wychodzącym na perony, nowe krzesełka/ławki, czysto!!! Dla przybyszy z Polski -
niewiarygodne!
Mimo że do odjazdu zostało pół godziny postanowiliśmy się ruszyć... i całe szczęście,
bo do przejścia mieliśmy bagatela 19 wagonów, do numeru 2, w którym mieliśmy spędzić
następne 3 dni. W pociągu jak zwykle zderzamy się z atmosferą, jak ze ścianą!
Duszno i gorąco! Zapach kiełbasy i czosnku miesza się twórczo ze smrodem przetrawionego
alkoholu i potu. Masa dzieci. W pewnym momencie jedno z mniejszych, latające bez
majtek po całym wagonie, stanęło przy naszym boksie, spojrzało się radośnie w
górę i zsikało się na ziemię. Całe szczęście stało "na zawietrznej", więc wszystko
to co wydaliło, zgodnie z ruchem pociągu oddaliło się od nas do następnego
boksu... a tam... pociąg skręcił. Skręcił zatem także strumyczek, wlewając się
komuś nieświadomemu swej wyjątkowości do butów...
Już pierwszego dnia ochrona wyrzuciła jakiegoś faceta - za pijaństwo i upierdliwość.
Następnego dnia zaczęły się pierwsze kontakty ze współtowarzyszami podróży. Ledwie
minęło południe zawitała do nas Swietłana i wręczając nam piwo zaprosiła na imprezkę
urodzinową Saszy. Nie zastanawiając się wzięliśmy piwa, piernik, czekoladę i
paprykarz i poszliśmy do "boksu" obok. A tam już przygotowany samogon w plastikowej
butelce, wódka, piwa, kiełbasa, banany, papryka, suszona ryba! Jak tylko imprezka
zaczęła się rozkręcać wyczuł ją drugi Sasza, z końca wagonu i nie omieszkał się
przysiąść na krzywy ryj. A wieczorkiem dołączyły jeszcze dwie dziewczyny. W
pewnym momencie postanowiłem uczcić tę piękną chwilę i zrobić zdjęcie. Wymierzyłem,
a tu nagle Stara Raszpla Olga macha gwałtownie rękoma, że ona nie jest gotowa!
Wyjęła swój zestaw i zrobiła sobie makijaż w wersji full. Myślałem, że to umożliwia
mi już zrobienie zdjęcia, ale okazało się ze absolutnie nie. Przecież musi się
jeszcze wyperfumować... O teraz to już jak najbardziej! Cyk! W końcu nie wytrzymaliśmy
tempa i długości przyjęcia i poszliśmy spać. Budzę się w nocy a tu obok stoją
ochroniarze i przesłuchują towarzystwo, na okoliczność zniknięcia bransoletki
Starej Raszpli, która nawalona jak tramwaj w godzinach szczytu, oskarżała wszystkich
dookoła o kradzież. Po paru minutach dzieci znalazły bransoletkę leżącą gdzieś
na ziemi... To był już definitywny koniec imprezy.
Powoli popadamy w schizofrenię czasową. Im dalej jedziemy na wschód, tym późniejsza
godzina. Ale przystanki podane są wg czasu moskiewskiego. Chcąc nie chcąc
funkcjonujemy w dwóch wymiarach na raz :).
12.07 Irkuck
Smutne miasto. Całe dzielnice drewnianych, rozwalających się domków, zapewne
pamiętających cara (kto wie, może nie jednego). Okna na poziomie ulicy (bo
chodnika nie ma), inne pozabijane deskami. Jedziemy do akademika politechniki,
bo tam są podobno najtańsze noclegi. Niestety miejsca mają tylko w akademiku dla
innostranców, czyli zwykłym hotelu "Sielena". Nie, nie zwykłym. Mieścił się on w
jakiejś zapyziałej uliczce, w budynku wyglądającym na opuszczoną fabrykę, która
zostanie zaraz wysadzona na potrzeby niskobudżetowego filmu. W środku jeszcze
gorzej. Krzywe ściany, odpadający z sufitu tynk, w łazience śmierdzi grzybem, a
pani śpiewa 360 rubli od głowy. Trudno, w końcu to tylko jedna noc. Nagle ktoś z
nas zauważa naklejkę "Euro26" na szybie, więc pytamy się o zniżkę. Konsternacja,
pani przyjrzała się nieufnie niebieskiej naklejce. Została zawołana druga pani.
Konsultacje. Naklejka została oficjalnie zdrapana! To już dawno nieaktualne,
wiecie, rozumiecie, ale skoro jeszcze wisiało to damy wam ta zniżkę. Dzięki :)!
Wieczorem jeszcze spacerek po mieście, obowiązkowo pomnik Lenina, Angara, kupno
biletów powrotnych i spać. Przedtem jeszcze solenne przyrzeczenie, że nie zostaniemy
w tym mieście ani dnia dłużej.
13.07 Irkuck - Port Bajkał
Z samego rana szturmujemy główny cel naszego pobytu w Irkucku: urząd meldunkowy.
Podobno rosyjskie służby mundurowe (policjanci, straż graniczna) nie lubią, jeśli
turysta nie był nigdzie zameldowany podczas pobytu w Rosji. Na wszelki wypadek
postanowiliśmy zdobyć taki świstek w jedynym cywilizowanym miejscu, w jakim
planowaliśmy nocować.
Urząd znaleźliśmy dość szybko, pojawił się tylko mały
problem. Przyjęcia interesantów z zagranicy odbywają się w poniedziałki i piątki
od 10 do 13. Była środa, a my nie zamierzaliśmy spędzać w Irkucku dłużej niż
wynosiło minimum. I tu Wodzu wykazała się po raz pierwszy podczas naszego pobytu
na wschodzie (i całe szczęście nie ostatni) talentem negocjacyjnym i zdolnością
przekonywania. Nie dość, że pani ją przyjęła, wysłuchała, dała meldunek "na gębę"
i "na" karteczkę z hotelu bez pieczątki (bo paniom w hotelu się zapodziała), to
jeszcze dostaliśmy meldunek do 28.07, czyli do końca pobytu na Syberii :). W
hotelu, w którym spędziliśmy jedną noc! Nasza polska czekolada ofiarowana w ramach
wdzięczności nie zrobiła specjalnego wrażenia na paniach siedzących w pokoju.
Zwłaszcza wobec walających się po półkach i półeczkach bombonierek :).
Po załatwieniu formalności wybraliśmy się z Miszą na ostatnie zakupy. Konkretnie
spodnie dla niego (zapomniał długich spodni) i siekierkę. Znaleźliśmy
jakiś pseudo bazar opanowany przez skośnookich przybyszy, pytamy się, po ile te
spodnie - 500 rubli. W sumie nie drogo jak na spodnie, ale zobaczymy co będzie
dalej. Parę stoisk dalej, te same spodnie - 350 rubli! Uznaliśmy, że w tej sytuacji
nie wypadało nam się już targować :). Na drugim bardziej typowym bazarze znajdujemy
siekierkę.
Wsiadamy do tramwaju, żeby jak najszybciej dołączyć do reszty i pognać
nad Bajkał. W tramwaju najpierw jakaś pani zaczepia Miszę i pokazując na rzekę
pod nami mówi z dumą: "Angara!" I powraca bez słowa do apatycznej tramwajowej
zadumy. Z drugiej strony zagaduje mnie starowinka o najbardziej figlarnych oczach,
jakie kiedykolwiek widziałem! Skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, na co nam siekierka?
Na nierpy babciu, odpowiadam. Wszyscy dookoła wybuchają śmiechem, a babcia grozi
nam z uśmiechem i mówi, że nie lzja. Dobra, obiecujemy, że ograniczymy się do
robienia zdjęć.
Dziewczyny w tym czasie szukały miejsca skąd odchodzą marszrutki do Listwianki.
Idąc ulicą zastanawiały się kogo by tu się spytać. Ten nie, ten nie, o ci wyglądają
porządnie.
- Izwienitie...
- Oh, no! I don't understand!
Droga do Listwianki przypomina kolejkę w wesołym miasteczku. Najpierw ostro do góry,
za chwilę ostro w dół. I tak bez końca, na pełnej prędkości. Czasem kończy się
nawierzchnia, ustępując miejsca robotom drogowym, co świetnie zwiększa płynność jazdy,
bo każdy jedzie jak chce, czasem jak może, slalomem między walcami, koparkami i
robotnikami. Twórczy chaos!
Wreszcie widzimy Bajkał! Pan zgodnie z prośbą wysadza nas
w miejscu skąd odchodzi prom na drugi brzeg Angary. Za chwilę ma odpłynąć ostatni.
Panowie z promu widząc turystów podnieśli cenę do 40 rubli, mimo że wiemy od zapoznanych
przed chwilą Rosjan, że bilet kosztuje 25. W tym momencie słyszymy wołanie ze statku
cumującego tuz obok. Marynarze wyraźnie w stanie wskazującym odpływają wcześniej
kończąc pracę i zabiorą nas chętnie za 26 rubli. Super!
Przepłynęliśmy Angarę i dobiliśmy do starej, zardzewiałej barki stojącej przy brzegu.
W efekcie na brzeg musieliśmy przejść przez barkę. Tyle tylko, że statek przybijając
dopchnął barkę do brzegu, więc ci z nas, którzy byli szybsi (czytaj: faceci) zeszli
w miarę komfortowo. Reszta (czytaj: dziewczyny) była jeszcze na barce, gdy statek
odbił i barka zaczęła powoli oddalać się od brzegu, co zaowocowało przymusowym
ćwiczeniem w skoku w dal z obciążeniem.
W nagrodę za udany dzień wypijamy pod
sklepem piwko o wdzięcznej nazwie "żigulewskoje", zastanawiamy jak w takiej dziurze
mogło wystąpić przed paroma laty Boney M (na dodatek na lodzie!) i idziemy szukać
miejsca na nocleg. Szybko znajdujemy nie najgorsze miejsce, a w nim dwie turystki
z Baszkirii. Zaproponowały, żebyśmy rozbili się koło nich, będzie raźniej. Był to
doskonały pomysł, gdyż jak się wkrótce okazało, wziąłem namiot bez śledzi... Na
jedna noc część śledzi pożyczyły nam Rosjanki. Wystarczyło! Podczas wieczornego
mycia Makola znalazł kawałek drutu zbrojeniowego, na którym wyładowałem swoją
frustrację gnąc go tak długo aż powstało 10 śledzi, które z zapałem ostrzył Makola.
Zachęcony sukcesem, następnego dnia uzupełniłem kolekcję o następne. I tak
rozpoczęła się moja kariera metaloplastyka.
14.07 Port Bajkał - okolice Kułtuku
Cały następny dzień spędziliśmy w Krugobajkałce, turystycznym pociągu,
który przejeżdża widokową trasą wzdłuż Bajkału, z paroma przystankami na
rozkoszowanie się urodą Bajkału. Wysiedliśmy przed Kułtukiem niedaleko jakiejś
zapuszczonej wioski i przeszliśmy się kawałem wzdłuż torów w poszukiwaniu jakiegoś
przyzwoitego miejsca na obóz. Jedynym minusem było karkołomne zejście do wody.
15.07 okolice Kułtuku - Sljudanka - góry Chamardaban
Po ulewnej nocy i podobnym poranku wywlekliśmy się w końcu popołudniu ze
śpiworków i ruszyliśmy na piechotę do Kułtuku. Po drodze minęliśmy jakieś
gospodarstwa, z których przy najmniejszym odgłosie na zewnątrz wybiegały dzieci
prosząc o coś do jedzenia...
W Kułtuku szukamy przystanku marszrutek do Sljudanki. Widać znak, wiatę, a w
niej... obora! Stoją krowy, produkują bez żenady krowie placki, śmierdzi, że
ledwo da się wytrzymać. Jak już któraś krowa opuści swoje wygodne schronienie to
przespaceruje się po ulicy. Robimy zakupy i wreszcie łapiemy bus do Sljudanki,
a stamtąd w góry! Nie wiele udało nam się przejść, bo zaczęło zmierzchać.
Rozbiliśmy się zatem w pięknym miejscu w środku lasu, nad strumyczkiem.
Ja zacząłem rozwijać swoją przygodę z metaloplastyką, jako że garnek, który
przywieźliśmy ze sobą pozbawiony był atrybutów garnka obozowego, tzn. nie miał
rączki do powieszenia go na czymś. Szybko został zrobiony z drutu przenośny haczyk
do zainstalowania na poprzecznym patyku nad ogniskiem, rączka do garnka, do
zawieszenia na haczyku, rączka do podnoszenia garnka za ucho, gdy nagrzeje się
ta, na której wisi on nad ogniskiem a także profesjonalny podnośnik pokrywki ;).
Tak przygotowani rozpoczęliśmy przygotowanie późnego posiłku. Trwało to dość
długo, gdyż w efekcie ostatnich ulew całe drewno było mocno wilgotne. Na dodatek,
brakowało jeszcze 10-15 minut, zaczął znów padać deszcz! Byliśmy tak głodni, że
desperacja dodała nam sił. Ustawiliśmy nad ogniskiem trzy patyki, rozpięliśmy na
nich moją przeciwdeszczową pelerynę i w ten sposób dokończyliśmy gotowanie obiadu,
wędząc się tylko trochę.
16-17.08 góry Chamardaban
Trasa na Pik Czerskiego dość przyjemna, tyle że poprzecinana wieloma
strumyczkami. Nie nad wszystkimi przerzucone są kładki. Już po próbie pokonania
pierwszego z nich bez zdejmowania butów (efekt: zamoczyłem tylko jeden but)
okazało się, że nie jest to najlepszy pomysł. Ale przynajmniej po zdjęciu butów
trzymałem je mocno w ręce. O czym zapomniał Makola. Przekraczając któryś kolejny
raz rwący strumień nagle zobaczył swojego buta radośnie pląsającego na wodzie i
odpływającego w sina dal... Jako że był na środku niemal po pas w wodzie nie
wiele mógł zrobić. Nie zastanawiałem się długo i na bosaka wykonałem około 100
metrowy sprint po drobnych kamyczkach (mam dość akupunktury na całe życie) aż do
poprzedniej przeprawy, gdzie udało mi się złapać zbiega!
Mimo dużego niezadowolenia niektórych z nas udało nam się w końcu koło 20
(niektórzy koło 22) dotrzeć do stacji meteorologicznej. Tam grupka pracowników (?)
kompletnie nawalonych, ale nie na tyle, żeby nie szukać "procentów" dalej,
pozwoliła nam na rozbicie namiotu na ich terenie... za flaszkę wódki, którą na
wszelki wypadek wieźliśmy jeszcze z Moskwy. Niestety dwóch panów było jeszcze na
tyle zdolnych do wnioskowania, że uwierzyło, że skoro mamy jedną flaszkę, to mamy
ich na pewno więcej. Trochę nam zajęło spławienie ich bez zadrażnienia atmosfery.
Noc w namiocie na przełęczy na wysokości około 2000m do najcieplejszych nie
należała. Dodatkowo wieczorem zaczęło padać i przestało po południu następnego
dnia. Została mgła, wilgoć, chłód. Zdobycie szczytu odpłynęło w siną dal, a my
nie chcieliśmy siedzieć i czekać na sprzyjające warunki pogodowe. Gdy tracimy
cierpliwość i zaczynamy składać namioty, przestaje lać. Postanawiamy zejść w
okolice Listwianki. Cała droga we mgle.
Przemoczeni i markotni dochodzimy do
mini-schroniska w połowie drogi, w którym spotykamy ekipe turystów z Otmurcji,
wypijamy gorącą herbatę i zjadamy pyszne bliny z dżemem. Ochota na dalszą wędrówkę
jakoś się ulatnia. Wprawdzie namowy grubej rubasznej Leny, szefowej Rosjan,
zachowującej się jak kwoka, dla której wszyscy są jej dziećmi na wspólne zakosztowanie
bani, budzą w nas lekką zgrozę, to ogień w komiku i perspektywa spędzenia nocy
pod dachem i nie na mokrej ziemi jest wyjątkowo kusząca. Pośpiewaliśmy wspólnie
polskie i rosyjskie przeboje (w końcu przyjaźń między narodami, nie?), Makola
szalał na gitarze, a na zakończenie wieczoru... poszliśmy jednak razem do bani.
O dziwo, pierwszym, który rozebrał się do rosołu był Misza, który przed wejściem
jęczał i płakał Wodzowi w kołnierz, że on nie chce i się boi! Zdaje się, że
zmobilizowała go półnaga właścicielka/pracownica schroniska. W każdym razie wrażenia
niezapomniane :).
18.07-19.07 brzegi Bajkału
Następnego dnia schodzimy do Sljudanki z zamiarem dotarcia nad Bajkał i
wysuszenia się. Nareszcie piękne słońce. Przed wyjściem w góry nieopatrznie
zrobiłem pranie, które 3 dni nosiłem rozpięte na plecaku, czego jedynym efektem
było to, iż było ono cały czas świeżo wilgotne. Kupiliśmy bilety na autobus do
Bajkalska. Niestety Miszy przypomniało się, że on ma wielka ochotę na coś do
picia i poleciał do sklepu. W efekcie, kiedy podjechał autobus i wszyscy ludzie
z okolicy rzucili się do niego my zostaliśmy w blokach. Wreszcie wrócił
szczęśliwy Misza ze Schwepsem w ręku i podjęliśmy próbę wepchnięcia do zatłoczonego
jak w centrum Warszawy autobusu. Do tej pory nie wiem, czy siekierka w drugiej
ręce Miszy (tej bez Schwepsa), którą zapomniał zapakowac do plecaka, przeszkadzała
nam w tym, czy pomagała.
W końcu weszliśmy. I od razu poczuliśmy się jak w
autobusie w górach Boliwii. Przedpotopowy pojazd warczał i ryczał, na podjazdach
zwalniał tak, że wyprzedzali go piesi, odgłos zmienianych biegów niósł się
dźwięcznie po tafli jeziora na dziesiątki kilometrów, w środku masa ludzi
otoczonych przeróżnymi woniami, niemal zawsze budzącymi odruchy wymiotne, z dwa
razy większą masą pakunków i pakuneczków, a w środku środka my z niedowierzającym
uśmiechem na ustach. Brakowało tylko kur, albo świniaka.
Dojechaliśmy szczęśliwie do Bajkalska i znów popisaliśmy się, nazwijmy to
eufemistycznie, lekkomyślnością. Do autobusu do Sołzanu mieliśmy 40 minut.
Zrobiliśmy zakupy i usiedliśmy sobie w cieniu za budynkiem, pod tablicą z rozkładem
jazdy, konsumując radośnie sucharki i jogurty, święcie przekonani, że autobus
powinien zatrzymać się pod tablicą. A tu, niespodzianka! Zatrzymał się kawałek
wcześniej, tak że nie mogliśmy go widzieć zza budynku. W końcu go zobaczyliśmy,
w momencie kiedy odjeżdżał. Pięknie! Następny za godzinę.
Jednak za 10 minut pojawia się
marszrutka, a w niej - podstarzały Lorenzo Lamas!!! Długie lekko siwiejące włosy,
koszulka bez rękawów, złote zęby - wypisz wymaluj bohater filmów trzeciej kategorii!
Zgodził się zawieźć nas nie tylko do Sołzanu, ale nad sam Bajkał i pokazać jakieś
ładne miejsce na rozbicie namiotów. Po drodze, z uporem godnym lepszej sprawy,
usiłował nas przekonać do pomysłu zwiedzenia Arszanu, bo przecież wszyscy turyści
tam jeżdżą i on nas tam chętnie zawiezie. Kiedy nie udało mu się nas namówić,
postanowił sprzedać nam omula... tylko cena wyleciała mu z głowy, ale sprzedawca
na pewno będzie wiedział - he he.
Od rana pranie i suszenie. Po południu idziemy na piechotkę do Bajkalska, żeby
pociągiem pojechać do Ułan Ude. Kupujemy ostatnie bilety. Mieliśmy parę godzin,
więc ugotowaliśmy sobie obiad na kamienistej plaży. Potem poszukiwania sklepu z
piwem. Sklepy przy stacji teoretycznie do 21, praktycznie od popołudnia zamknięte.
Pojawił się jednak chłopaczek na 2 razy większym od siebie rowerze i zaprowadził
nas opłotkami i miedzami do jakiegos sklepu w środku wsi. Gdy odpowiedzieliśmy,
że jesteśmy z Polski, powiedział niepewnie "aha", po czym spytał: a to daleko?
Wieczorem z powrotem na stację. Znów mamy bilety w wagonie numer 2, ale pociąg
stoi tu tylko minutę. Na wszelki wypadek ustawiamy się w połowie peronu. Gdy
nadjechał pociąg truchtem, z plecakami na plecach, biegniemy do wagonu, który
zgodnie z podejrzeniami znajuduje się na końcu składu. Jakoś nie przyszło nam do
głowy, że pociąg może ruszyć. Przecież nas widzą. Muszą nas widzieć. Pociąg ruszył.
Właśnie dobiegaliśmy do naszego wagonu. Wskoczyłem pierwszy, za mną chłopaki,
Katerina innym wejściem i wreszcie Wodzu, ledwo, na pełnym biegu. Indiana Jones,
kurwa mać :)! Pierwsze pytanie prowadnicy, czemu nie weszliśmy do któregokolwiek
wagonu a potem nie przeszliśmy do swojego? No, dobre pytanie...
W nocy w pociągu trafiłem na "przedział" z jakimś wariatem, który nieustannie
gadał głupoty i z którego wszyscy dookoła robili sobie jaja. Tyle że ja chciałem
spać - miałem na to całe 4 godziny i nie chciałem ich marnować! Przy pomocy walki
podjazdowej udało mi się w końcu zmusić delikwenta do przemieszczenia się na inne
łóżko (tzn. miejsce do leżenia ;) ). Natomiast Makola w przypływie wrażliwości
estetycznej postanowił wyczyścić kibel, w efekcie czego wyrzucił szczotkę od kibla
na tory.
20.07 Ułan Ude - Dacan
Do Ułan Ude dotarliśmy o 3 nad ranem. Mimo lekkiego otępienia po zbyt krótkiej
i zbyt przygodowej nocy postanowiliśmy nie marnować czasu, zostawić bagaże w
przechowalni i pójść na miasto. Nie była to najlepiej przemyślana decyzja, jaką
podjęliśmy w trakcie wyjazdu. Już na pierwszej ulicy przy dworcu, okazało się,
że nie pali się na niej żadna latarnia. Właściwie to było tak ciemno, że nie
dało się stwierdzić, czy jakiekolwiek latarnie w ogóle tam stoją. Daliśmy sobie
więc czas na ponowne przemyślenie tego pomysłu stając przy jedynej czynnej w
okolicy budce z jedzeniem.
Po chwili podeszło do nas trzech młodych kolesi. Całe
szczęście byli przyjaźnie nastawieni, poza tym od czego mamy Makole :)? Już na
początku dostał od nich w prezencie czeburiaka, po chwili rozmowy nowi koledzy
polubili go jeszcze bardziej i ofiarowali mu kasetę z rosyjskim punk-rockiem,
kosztującą w sklepie całe osiem baksów. Ale na tym nie koniec. Następnym prezentem
miał być skradziony CD-Rom, ale całe szczęście po trzeźwej uwadze Makoli, że
przecież sobie nie odtworzy w tym świeżo otrzymanej kasety, przestali nalegać na
przyjęcie tego podarunku. Na koniec uraczyli nas jeszcze opowieścią o tym, jak to
przed chwilą w okolicy zabito człowieka, czego mieli szczęście być świadkami. To
ostatecznie pogrążyło koncepcję wypadu na miasto, przynajmniej aż do świtu.
O 5 rano było już na tyle jasno, że uznaliśmy, iż nic nam się już nie stanie, a wszelkie
elementy chlające w nocy wódę już dawno leżą nieprzytomne na trawnikach (czego
potem znaleźliśmy przekonujące dowody). Obejrzeliśmy więc kolosalną głowę Lenina
w promieniach wschodzącego słońca na głównym placu w Ułan Ude i nawet całkiem
nie brzydkie uliczki, z deptakiem na czele. W hotelu, do którego zawitaliśmy
kantor był wprawdzie zamknięty, ale portier powiedział, że on nam chętnie wymieni
kaskę nieoficjalnie. Nie skorzystaliśmy z propozycji.
Po posileniu się i wymianie
pieniędzy postanowiliśmy pojechać do skansenu-muzeum ludów zabajkala. Niezbyt
rozległy teren, w ładnym miejscu, z tradycyjnymi budynkami tamtejszych plemion.
Od bogato zdobionych kolorowych domów po jurty. Ładne... ale niestety tam wyszło
z nas zmęczenie po nieprzespanej nocy. Snuliśmy się po tym skansenie-parku trochę
bezmyślnie, a od kompletnego otępienia ratowała nas głupawka Makoli, rozśmieszającego
nas na każdym kroku. Okazało się także, że na terenie skansenu funkcjonuje mini-zoo,
w którym to różne zwierzaki, od małych ptaszków i gryzoni po niedźwiedzie i tygrysy,
stłoczone są w małych klatkach i przedstawiają sobą żałosny widok.
Wróciliśmy do
centrum i zaczęliśmy szukać połączeń za dwa dni do Ust Barguzin i zaraz do Iwołgińska,
a konkretnie do Dacanu, gdzie znajduje się główne centrum lamaistyczne w Rosji.
Okazało się że jedyny autobus do Ust Barguzin odjeżdża codziennie o 7:30 i lepiej
jest kupić bilety dwa dni wcześniej bo szybko się kończą. Hmm dość duże wyzwanie
logistyczne, zakładając, że nie chce się spać w Ułan Ude. Ale zaryzykowaliśmy i
kupiliśmy bilety od razu, kwestie dojazdu na dworzec za dwa dni zostawiając na
później. Teraz marszrutka do Dacanu. Niestety w tak zwanym międzyczasie pogoda
się znacznie pogorszyła... i zaczęło się oberwanie chmury! Chwilę przeczekaliśmy
pod jakąś wiatą, ale że zaczynało robić się późne popołudnie baliśmy się, że nie
złapiemy żadnego transportu do Dacanu. No więc postanowiliśmy przejść resztę drogi
do dworca autobusowego na piechotę, w strugach deszczu. Łatwiej powiedzieć niż
zrobić. Przekroczenie ulic polegało mniej więcej na tym samym, co przekraczanie
potoków w górach, tyle tylko, że tu nie chciało nam się zdejmować butów, bo i nie
było już po co. Miejscami poziom wody na ulicach sięgał pół łydki. Na chodnikach
nie było lepiej. Największą różnicą było to, że tam woda stała, a nie płynęła,
jak po ulicach. Wreszcie doszliśmy, znaleźliśmy trochę miejsca pod wiatą, pod
którą gnieździła się już masa osób.
W tych samych strugach deszczu niewzruszona niczym Wodzu zaczęła szukać kierowcy
chętnego do pojechania z nami do Dacanu. Długo to nie potrwało, wpakowaliśmy się
do busika wraz z jakąś matką z dzieckiem i... rozpoczęło się liczenie. Najpierw
kierowca musiał się upewnić, że zrozumieliśmy, że skasuje nas za 9 miejsc, a nie
za 5, ze względu na plecaki zajmujące dodatkowo 4 siedzenia. Trudno, nie pierwszy
raz, poza tym byliśmy tak mokrzy, że nie mieliśmy ochoty negocjować z nim tej
kwestii, a już tym bardziej szukać kogoś innego. Jednak pan nie był do końca pewien,
czy jest to dla nas jasne i dość długo kontynuował ten temat. Następnie rozpoczął
liczenie, ile to będzie w sumie 30 rubli razy 9 miejsc. Nie ufał też naszej podpowiedzi
w postaci odliczonych 270 rubli, przygotowanych do zapłacenia. Najpierw długo
usiłował liczyć w pamięci, potem, nie zdradzając się ze swoim wynikiem, sięgnął
po kalkulator. 270, co za niespodzianka. Ale to nie koniec, po otrzymaniu pieniędzy
przeliczył je chyba ze trzy razy. Chyba nie budziliśmy jego zaufania :). Ale
klientami okazaliśmy się w końcu na tyle porządnymi, że pan zgodził się przyjechać
po nas za dwa dni o 5:30 nad ranem i zawieźć nas na dworzec autobusowy do Ułan Ude.
Pięknie!
Obok terenu, na którym znajduje się świątynia, szkoła i domy mnichów była dość duża łąka.
Wprawdzie dokoła leżały całe złoża wysuszonych krowich placków (całe szczęście wysuszonych!),
a nad nami krążyły eskadry komarów, ale w okolicy nie było żadnego bardziej dogodnego miejsca.
Zwiedzanie zostawiliśmy na następny dzień. Podczas przygotowań obiadu (a raczej kolacji)
odwiedził nas Ałdar, młody adept miejscowej szkoły dla przyszłych lamów (lam?:) ).
Mocno odbiegał on od moich wyobrażeń o osobach, które zamierzają się poświęcić w
życiu wyższym celom. Najpierw poprosił o papierosa, a potem wziął po niezłym łyku
piwa od każdego. Na koniec z uśmiechem powiedział, że musi iść, bo umówił się z
jakąś dziewczyną. Przed odejściem prosił tylko żeby nie mówić nauczycielom, gdyby
przyszli, że on pił i palił... młodzież w szkole jest wszędzie taka sama :)!
Na dobranoc, gdy kładliśmy się spać, nagle usłyszeliśmy jakieś śmiechy niedaleko
naszych namiotów. Chwile potem coś trafiło w nasz namiot i usłyszeliśmy tupot
nóg. Hmm... wychodzić, czy lepiej zostać w namiocie? Poleżeliśmy chwile, ale
jako że nic dalej się nie stało poszliśmy spać. Następnego dnia nasz buriacki
kolega powiedział nam, że to małe dzieci bawiły się rzucając w nas krowimi plackami
(tymi wysuszonymi na szczęście).
21.07 Dacan
Następnego dnia rano - leje. I tak do popołudnia. Po południu mogliśmy
rozkoszować się filmem z serii National Geographic. Trzeba tu wspomnieć, że cała
miejscowość leży w dolinie, otoczonej ze wszystkich stron górami, co samo w sobie
przedstawia rewelacyjny widok i potęguje wrażenie miejsca odciętego od świata, w
sam raz na medytację. Tymczasem po deszczu mogliśmy obserwować, jak przez
otaczające nas góry przelewają się chmury, zmieniając kształty, a częściowo zostając
po tamtej stronie.
Nacieszyliśmy wzrok i poszliśmy do samego Dacanu. Pamiętając o
wyczytanych w przewodniku informacjach rozpoczęliśmy zwiedzanie zgodnie z kierunkiem
wskazówek zegara, przez co po chwili zostałem skarcony przez Miszę, gdy wróciłem
się kawałek, by obejrzeć jakiś wyjątkowo fajny młynek. To co, tam w ogóle nie
można już chodzić w innych kierunkach??? Z rzeczy bardziej rzucających się w oczy
zobaczyliśmy wielką antenę satelitarną stojącą obok drewnianej chatynki i sklep z
pamiątkami i różnymi cudami wewnątrz świątyni. Widać oni w dalszym ciągu czekają
na kogoś, kto wyrzuci kupców ze świątyni ;).
Popołudniu nieoczekiwanie przyszło do nas dwóch mnichów, urodzonych w Tybecie,
mieszkających na emigracji w Indiach, a wykładających w Rosji w miejscowej szkole
medycynę naturalną (czyli tajemne ziółka) i księgi święte. Niesamowite było móc
porozmawiać z ludźmi z tak kompletnie innego świata. Zwłaszcza używając mieszanki
rosyjsko-angielskiej, np. mnogo people, albo today haroszaja weather. Równie
niesamowita była pewność, z jaką szukali oni Tybetu na konturowej mapce Azji
przekonani, że przecież musi być gdzieś uwzględniony...
Tego samego dnia poznaliśmy też inne zastosowania krowich placków (poza rzucaniem w
namiot). Z braku suchej podpałki, krowia kupa była całkiem niezłym substytutem.
Oprócz tego wbrew pozorom palony krowi placek nie śmierdzi, a można powiedzieć nawet,
że trochę... pachnie, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. I na dodatek odstrasza
komary! Mimo niewątpliwych zalet tego surowca zrezygnowaliśmy ze zrobienia zapasów
na dalszą podróż.
22.07 Dacan - Ułan Ude - Ust Barguzin - Święty Nos
Pobudka właściwie jeszcze w nocy, o 4:30. Zebraliśmy się idealnie, 5:25 byliśmy
na parkingu i zaczęło się nerwowe oczekiwanie na umówionego kierowcę marszrutki.
No bo w sumie czemu miałby przyjechać, niby jakiś tam zarobek, ale jak mu coś
wypadło, to jakoś przeżyje stratę niecałych 300 rubli. Taktycznie Wodzu obudziła
już jakiegoś kierowcę śpiącego w innej marszrutce, stojącej na parkingu, jednak
okazało się, że on z kolei czeka na mnichów i nie może nigdzie jechać. Wreszcie
parę minut po w pół do na horyzoncie ukazały się światła. Uffff, to nasz!
Zapakowaliśmy się i już uspokojeni pognaliśmy do Ułan Ude. Tam czekał na nas
wehikuł czasu. Mały, rozklekotany busik, z obowiązkowo pękniętą przednia szybą.
W środku 21 miejsc na styk, a część pasażerów ma wielkogabarytowe bagaże, jak np.
nasze plecaki. Udało się to jakoś upchnąć, ale brakowało jeszcze tylko kury na
wierzchu. To był jednak dopiero początek atrakcji. Po kilkunastu kilometrach
skończył się asfalt, mimo że droga zaznaczona była na mapie jako "główna". Potem
sporadycznie asfalt pojawiał się i znikał, bez konkretnie określonej przyczyny.
Brak asfaltu oznaczał ostrą jazdę bez trzymanki po potwornych wertepach i wądołach.
W pewnym momencie Wodzu, siedząca po turecku na siedzeniu (z tego prostego powodu,
że na nogi nie miała miejsca) poczuła, że potrafi lewitować i to nawet całkiem
wysoko. Nie trwało to jednak długo, busik błyskawicznie odbił się od dna wyjątkowo
dużej dziury i wszystko wróciło do normy.
W połowie drogi stanęliśmy na posiłek
w obskurnej knajpie, która pozostała nam w pamięci ze względu na najbardziej
obrzydliwą kawę, jaką mieliśmy okazję pić. Po 6 godzinach jazdy wjechaliśmy do
bardzo dużej wsi. Ust Barguzin. W końcu kierowca zatrzymał się i wymownie spojrzał
się na nas, ostatnich pasażerów w busiku. Ostatnia stacja. Aha. A gdzie znajdziemy
dworzec autobusowy, w końcu warto byłoby wiedzieć gdzie i kiedy kupić ewentualnie
bilety na powrót. To jest dworzec. Aha. A tak... fizycznie?
Wysiedliśmy w końcu, bo co było robić. Stanęliśmy bezradnie na pustej ulicy
prowadzącej z nikąd do nikąd. Brakowało tylko kłębków krzaków gnanych po ulicach
przez wiatr. Po kilkunastu minutach kręcenia się po okolicy i planowania mój
wzrok padł na niewielką, wypłowiałą, zardzewiałą i obdrapaną tabliczkę na zamkniętym
na głucho drewnianym baraku po przeciwnej stronie drogi. Z odległości nie większej
niż 2 metry można było wyczytać, że to rzeczywiście JEST przystanek autobusowy i
nawet według tabliczki powinien być właśnie otwarty. Nie był. Nadal brakowało nam
koncepcji, co ze sobą zrobić.
Nagle podjechał do nas miejscowy "strażnik teksasu"
w łaziku, ubrany w panterkę. Standardowo skąd, dokąd, ale potem okazało się, że
pan jest skarbnicą cennych i niezbędnych dla nas informacji. Pokazał nam drogę na
Święty Nos, uprzedził o promie, sprzedał informację jak ominąć wjazd do parku
narodowego, za który trzeba płacić i gdzie można znaleźć kutry pływające na drugi
brzeg Bajkału. Pięknie!!! Informacja sama przychodzi do ciebie, wystarczy chwilę
poczekać. Pan zgodził się nas ewentualnie zawieźć również na półwysep za 1000 rubli,
argumentując, że tam jest bardzo zła droga i zabierze to około 3 godzin. Cena nas
nieco przerosła, więc optymistycznie postanowiliśmy przejść te około 30 km na
piechotkę, w góra dwa dni. Bardzo szybko stwierdziliśmy, że zarówno pomysł
przebijania się przez chaszcze, by uniknąć opłat, jak i spacerek w słońcu z
plecakami, nie są takie fajne jakby się wydawało.
Pierwsza zmiana planu - idziemy
drogą. Doszliśmy grzecznie do szlabanu i zajęliśmy się załatwianiem formalności.
W planach mieliśmy ewentualne przepłynięcie Bajkału na drugą stronę, więc chcieliśmy
zapłacić za jak najmniej dni w parku narodowym, na wypadek gdybyśmy nie musieli
wracać tą samą drogą. Najwyżej różnicę dopłacilibyśmy przy wyjeździe, gdyby nie
udało się znaleźć żadnego kutra. W tym czasie podjechała pod szlaban zdezelowana
furgonetka, śmierdząca rybami na kilometr, a za nią stara łada. Z furgonetki
wytoczył się śmierdzący na kilometr wódą Siergiej. Obaj kierowcy wyszli dogadać
się ze strażnikami, a my zaczęliśmy skłaniać się do rezygnacji z drugiego punktu
programu na dziś, tzn. spaceru. Furgonetka jest przecież stworzona do jeżdżenia
"stopem". No to ile? 1000 rubli. Szlag, wszyscy się tu dogadali, że mniej nie biorą?
W tym momencie odzywa się kierowca łady i pyta skąd jesteśmy. Z Polski. Na co ten
krzyczy do kumpla: "Siergiej, to bracia Słowianie, dla nich jest zniżka, zabierz
ich za 500!" No, 500 to już rozsądniejsza cena.
Dokończyliśmy wypełnianie druczków
i kwitków, władowaliśmy się na pakę pełną śmierdzących worków po rybach i
rozpoczęła się szaleńcza jazda po czymś, co umownie możemy nazwać drogą. Siergiejowi
kompletnie nie przeszkadzał jej stan, w jednym ręku trzymał papierosa, drugą
pociągał piwo z dużej litrowej butelki i gnał na złamanie karku, tak że woda z
rozbryzgiwanych kałuż przelatywała nam nad głowami. Staraliśmy się żeby poczucie
frajdy zagłuszyło rozsądek informujący, ile potencjalnych przyczyn wypadku zostało
skumulowanych tu i teraz.
Mniej więcej w połowie drogi natknęliśmy się na dwa małe
busiki, wiozące plażowiczów. Problem w tym, że jeden z nich nie wiadomo czemu
zjechał ze szlaku (bo droga to na pewno nie było:) ) i zakopał się w piachu, a
nikt nie miał linki holowniczej. Siergiej-robocop, mimo że działał już chyba na
autopilocie, zatrzymał się, wyszedł, bez słowa wyjął linę, podczepił do busika i
wyciągnął go z wydmy. Na co z busika wyszła pani z pół litra wódki, trzema plastykowymi
szklankami i trzema bananami w rękach. Kierowcy podeszli rozpili pół litra,
zagryźli bananem i każdy pojechał w swoją stronę. Wszystko trwało może 5 minut.
Cała podróż zajęła jakieś 50 minut. Najwyraźniej Siergiej nie słyszał o tym, że
poniżej 3 godzin nie da się jej przejechać :). Oni naprawdę są nie do zniszczenia.
No, może tylko przez marskość wątroby...
Niestety wpadliśmy na pomysł umówienia się z Siergiejem i jego kumplem na przejażdżkę
kutrem, z czego później musieliśmy się zręcznie wykręcać. Ale na razie zadowoleni,
że w końcu jesteśmy na miejscu, po całym dniu w podróży, robiliśmy się tuż nad Bajkałem,
dodatkowo znajdując piękne porąbane, suchutkie drewno, z którego nie omieszkaliśmy skorzystać :).
23.07-25.07 Półwysep Święty Nos
Dla jednych (Misza) dzień lenistwa, dla innych (reszta) wyprawa w góry, żeby
w końcu zdobyć jakiś szczyt! Podejście miejscami było wykańczające, a na dodatek
nie posłuchaliśmy rady "strażnika teksasu" i nie mieliśmy 2 litrów wody na głowę.
Kiedy w końcu doczłapaliśmy się ma szczyt na wysokości 1877m, ja, Katerina i
Makola, każdy kamień z małym wgłębieniem wypełnionym wodą witaliśmy okrzykami
radości. Na górze w wielu rozpadlinach mogliśmy dojrzeć całkiem sporo śniegu. A
po drugiej stronie półwyspu widać było wyspy Uszkanie i rezerwat nierp.
Popołudniu
pierwsze prawdziwe kąpanie w Bajkale. Dopiero tu, bo w tej zatoczce głębokość
przy brzegu nie przekracza 5 metrów, co daje minimalne szanse na ogrzanie się
wody. Co nie znaczy, że nie była ona zimna. Przed wieczorem mieliśmy jeszcze
pokaz światło i dźwięk, w postaci burzy, która szła dokładnie na nas, ale
zatrzymała się nad jeziorem całkiem niedaleko, dając Miszy okazję do przetestowania
zdjęć piorunów.
24.07 Katuń (Monahow)
Z samego rana zawitali do nas pijani rybacy. Nieopatrznie zdradziliśmy, że
mamy ochotę przepłynąć na Olchoń. Na Olchoń wprawdzie nie mogli ale zapalili się
do tego, żeby przewieźć nas po zatoce i okolicach półwyspu. Jeden z nich tak się
zapatrzył w Wodza, że zaproponował, że popływamy sobie kompletnie za darmo. Kiedy
Wodzu się zmyła zaczął z uporem maniaka dyskutować z Makolą, który ni w ząb nie
znał rosyjskiego:
Rybak: U nas katior.
Makola: A, da, katar, poniał.
R: Katior na Bajkale.
M: Jak to na Bajkale (pokazywanie smarkania)???
R: Szto ty? Katior! (ruch ręką i buczenie brum, brum)
M: Aaaa, łódka znaczy!
W końcu udało się im wyperswadować, że nie mamy ochoty na przejażdżkę
katiorem, a poza tym jesteśmy spóźnieni i w ogóle to pa. Wreszcie udało się ich
spławić, więc rozpoczęliśmy ewakuacyjny tryb składania namiotów i pakowania
plecaków. Niestety nie przewidzieliśmy determinacji naszych nowych znajomych.
Chwilę przypłynęli do nas swych terkoczącym kutrem i wysadzili desant. I znów to
samo, chodźcie popłyniemy, gapienie się na Wodza itd. W końcu zobaczyli, że na
polance nieopodal rozbił się obóz z dzieciakami i zrażeni naszym brakiem entuzjazmu
odpłynęli nagabywać tamtych.
Dokończyliśmy wreszcie pakowanie i wyruszyliśmy na druga stronę półwyspu po
najbardziej upiornej drodze, jaką pamiętam. Prowadziła ona wzdłuż bagien
otaczających słone jezioro znajdujące się na przesmyku łączącym półwysep z
brzegiem. Tylu tak wygłodniałych komarów nie spotkałem jeszcze nigdy. Nie pomagał
nawet specyfik przeciw insektom zakupiony w Warszawie, a używany podobno przez
armię amerykańską w trudnych warunkach ,roboczo nazwany przez nas "smar Rambo".
Za każdym z nas ciągnęła się chmara tych bestii jak za śmierdzącą kobyłą, a cięły
skurwysyny każdą nieosłoniętą plecakiem część ciała.
Żeby było jeszcze weselej, po drodze spotkaliśmy Sergieja, oczywiście pijanego.
Nie był zachwycony, że odrzuciliśmy ofertę przepłynięcia na Olchon za 500$,
bełkotał, że już kupili benzynę, że nas szukali, że cośtam, ale w końcu i jego
udało nam się dzisiaj spławić.
Po dotarciu do Monahowa okazało się, że cienko stoimy z zapasami żarcia. Na obiad
jeszcze starczyło, ale już do pochrupania po obiedzie nie zostało nic... Traf
jednak chciał, że już z daleka zobaczyliśmy jak wygląda dzikie pole namiotowe
kawałek dalej (a wyglądało jak zbombardowana murzyńska wioska, która przyjęła
właśnie falę imigrantów), więc rozbiliśmy się w pewnym oddaleniu od tego uroczego
miejsca, na małej polance obok dwóch rybaków. Panowie byli dość tajemniczy, a
jeden z nich w krótkich włosach na jeżyka i okularach przeciwsłonecznych wyglądał
jak mafioso. Mimo to jak usłyszeli, że jesteśmy praktycznie u kresu naszej podróży
wzdłuż Bajkału a w ruksakach pustki, to bez pytania zrobili nam... prawdziwą uchę
ze szczupaków :). Oprócz tego wyłożyli chyba wszystko co mieli - chleb, sucharki,
cukierki i oczywiście wódkę. Przy takim stoliczku-nakryj-się siedzieliśmy i gadaliśmy
do późnej nocy.
25.07 Monahow - Bajkał
Rano historia się powtórzyła. Dostaliśmy chleb z dżemem na śniadanie, a o
11:00 kluski z tuszonką na obiad :). W między czasie wypytali nas o to gdzie
byliśmy i dokąd jedziemy. Jak tylko zaczęliśmy opowiadać gdzie byliśmy i jakie
mamy plany mafioso wyjął kamerę i zaczął nagrywać nas i naszą mapę. Z kolei sami
dość ogólnikowo odpowiadali na pytania.
Popołudniu podeszliśmy do bazy namiotowej, weszliśmy na widokową górkę nad
brzegiem i zaliczyliśmy kąpiel w jeziorze, w między czasie poszukując transportu
do Ust-Barguzin. Nagle na plażę zaczęły podpływać kutry. Tak jakby przybijały
całą ławicą, choć nie wyglądało na to, żeby tworzyły jakąś flotę :). Natychmiast
powrócił więc pomysł Olchonu. Wodzu nie namyślając się długo zaczęła wizytować
kolejne kutry i badać sytuację: skąd, dokąd, za ile itp. Wszystko wskazywało na
to, że nic z tego nie wyjdzie, gdy nagle okazało się, że jeden z ostatnich kutrów
płynie "na pusto" do Listwianki (bo musi wrócić do portu) i może nas zabrać.
Wynegocjonowana cena to 300$. Trochę się wahaliśmy, bo płynąć bez żarcia i wody
dwa dni to trochę długo, ale potem stwierdziliśmy, że raz się żyje, a rejs przez
pół Bajkału to jest coś!
Na kutrze - o nazwie Bojard - okazało się, że mamy do
dyspozycji kuchenkę, można zrobić herbę, zupkę, czyli sytuacja jest pod kontrolą.
Co więcej, po południu, gdy powoli zaczynaliśmy myśleć o przyrządzeniu jakiegoś
mixu z potraw instant, jakie zostały w naszych zapasach, załoga zaserwowała nam
ryż, młode ziemniaczki w warzywach, suszone solone ryby, herbę i ciastka. All
inclusive! Wprawdzie drżenie kadłuba wprawiało ryby w takie ruchy, jak gdyby były
nie tylko surowe ale w dalszym ciągu żywe, no ale darowanemu koniowi...
Wieczorkiem minęliśmy Wyspy Uszkanie z rezerwatem nierp, wypatrując oczy przez
lornetkę i każdy zapewniał, że widział nierpę wylegującą się na kamieniu - he he he.
26.07 Na statku - Listwianka
Cały dzień na statku. Skonsumowaliśmy resztkę "proszków" jakie mieliśmy,
znów porcja ryb - przyjętych już bez takiego entuzjazmu jak wczoraj. Schowaliśmy
je na później z myślą o wieczornym ognisku.
Popołudniu dopłynęliśmy do Listwianki. Krótki przystanek w "centrum" na targu
staroci, szybkie piwko, krótka rozmowa z niedawno zdemobilizowanym żołnierzem
izraelskim będącym w trakcie podróży dookoła Azji i wyruszyliśmy szukać jakiegoś
ustronnego miejsca na nocleg za Listwianką.
Nad samym Bajkałem, nad mini-urwiskiem
były piękne widoki, ale po pierwsze nierówno, po drugie wygwizdów że hej, a po
trzecie niedawno mijaliśmy tabliczkę z zakazem biwakowania na tym terenie, więc
woleliśmy nie być pierwszymi, których mogliby spotkać żądni łapówki strażnicy
(albo miejscowi podszywający się pod nich). W związku z tym poszliśmy kawałek w
górę i znaleźliśmy małą polankę wśród drzew, na której biwakował ruski emerytowany
pieśniarz, o zacięciu belferskim. Pośpiewał nam ruskie romanse akompaniując sobie
na gitarze i wielokrotnie zachęcał nas do kupna młodych kartoszków po 21 rubli -
to chyba na widok naszych starych ziemniaków, które dostaliśmy jeszcze od rybaków
na Świętym Nosie. Zarówno ziemniaki, jak i słone ryby trafiły na ognisko tworząc
ucztę o dość oryginalnym smaku.
27.07 Listwianka
Początek dnia jak w kurorcie nad Bałtykiem. Plaża, plaża, plaża. Największa
różnica polegała na tym, że była kamienista, a nie piaszczysta. Pranie, kąpanie,
opalanie, zabawa w przysypywanie garnka kamieniami. Nuda, nic się nie dzieje.
Wreszcie mobilizujemy się i drałujemy przez całą Listwiankę w niemiłosierny upał -
z małą przerwą na piwo i lody - aż do Muzeum przyrody Bajkału. W muzeum oczywiście
ceny dla ruskich (80 rubli) i innostranców (180 rubli). Trochę dużo. A biorąc pod
uwagę fakt, że to końcówka podróży, to cholernie dużo. Wodzu poprosiła stojących
w kolejce Rosjan, żeby kupili nam te po 80 i udało nam się przemknąć. Muzeum małe
i niezbyt imponujące, ale... wreszcie, bez żadnych wątpliwości udało się nam
zobaczyć nierpy! W końcu tylko po to tu przyszliśmy! Były dwie, z czego jedna
gruba, że aż strach.
Druga część dnia to beznadzieja do kwadratu. Upał wymęczył nas skrajnie, pozbawił
pomysłów, inicjatywy, chęci do czegokolwiek. Nigdzie miejsca na nocleg, iść dalej
już się chce, sprzeczne pomysły, upał. W efekcie spędziliśmy dwie godziny na murku
pod jakimś zamkniętym sklepem, dającym jedyny cień w okolicy, urozmaicając sobie
czas kolejnymi wycieczkami przez cały dość pokaźny parking po piwo i coś słodkiego
do sklepu po drugiej stronie. Wreszcie wieczorkiem połączenia mózgowe zaczynają
znów funkcjonować, cofamy się do ujścia Angary i rozbijamy namioty niedaleko
szosy w pobliżu reklamy hotelu Bajkał, na zboczu, pod całkiem niezłym kątem.
28.07 Irkuck
Pobudka i łapanie czegokolwiek do Irkucka. Autobus odjechał, bo był kompletnie
załadowany miejscowymi. Nagle zatrzymuje się obok nas marszrutka. Przynajmniej
tak na początku myśleliśmy. Okazuje się jednak, że to prywaciarz jadący do
Irkucka i chcący sibie dorobić. A na dodatek... mający polskie korzenie! Rodzina
pochodzi z Brześcia. Jak go nam ZSRR zabrało to młodsze pokolenie pojechało za
pracą na Wschód, ale dziadkowie zostali w Brześciu, więc raz w roku odwiedza
rodzinne strony. Po bardzo konkurencyjnych cenach zabrał nas zatem do Irkucka.
Po drodze pyta się, czy widzieliśmy niedźwiedzie nad Bajkałem. Nie? No to zobaczycie
i za chwilę skręca z głównej szosy do Irkucka.
Hmm, no ładnie, patrzymy po sobie,
jakoś skręcenie z głównej w obcym samochodzie, gdzieś w las kojarzy się raczej mało
entuzjastycznie. Tymczasem nasz przewodnik dojeżdża pod jakiś luksusowy hotel w
lesie, fontanny, marmury itp. i prowadzi nas za budynki. A tam w klatkach, zgodnie
z obietnicą, niedźwiedź. I to taki słusznych rozmiarów. Po powrocie na szosę
pokazał nam jeszcze okolicę, gdzie swoje wille mają Jelcyn i Putin. Tam już nie
zjeżdżaliśmy z głównej. Niedźwiedź zdaje się nie jest najgorszym, co można spotkać
w tamtej okolicy.
W Irkucku nasz przewodnik podwiózł nas pod sam dworzec. Zrobiliśmy zakupy,
wymieniliśmy walutę i do pociągu! Ale jakiego!!! Najbardziej nowoczesny pociąg
na trasie Moskwa-Irkuck, pociąg "Bajkał". Oddany do użytku parę miesięcy wcześniej,
made in Germany. Full wypas, że tak rzucę młodzieżowym narzeczem :). Nowiutki,
czyściutki, kibel aż błyszczy, okna czyste, klima (sic!), ekran ciekłokrystaliczny
pokazujący datę godzinę i sygnalizujący czy łazienka jest wolna, czy zajęta - no
normalnie raj! Aż się wierzyć nie chce.
28-31.07 Pociąg
Podróż spędziliśmy grając na zmianę w szachy i w pokera na zapałki. Ze względu
na liczenie każdego rubla nie było już takiej rozpasanej konsumpcji, jak w tamta
stronę. Poza tym mniej rozrywkowe było również towarzystwo, a i sama podróż nie
była dla nas już taką nowością i atrakcją. Wątpliwej jakości rozrywkę stanowiła
bijatyka jakiejś kobity z jakimś facetem na dworcu. Humor za to poprawiła nam
Amerykanka kupująca w rozpadającym się sklepiku na jakiejś stacyjce wodę: "Big
bottle, no gas".
31.07-01.08 Moskwa
W Moskwie rozpoczęliśmy poszukiwanie noclegu. Napotkani jeszcze w drodze nad
Bajkał Polacy wspominali coś o możliwości przenocowania za darmo w polskim kościele
w Moskwie. Dochodzimy do kościoła, a tam tłum odświętnie ubranych ludzi. Ślub
jakiś? Okazało się, że koncert. Pytamy się o księdza. Tak jest jeden, właśnie
wsiada do samochodu i jedzie do domu. Całe szczęście udało nam się go złapać i
uzyskać pozwolenie na nocleg w zakrystii. Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy jeszcze
na wieczorny spacer po Placu Czerwonym. Po powrocie odwiedził nas jeden z robotników
remontujących budynki należące do kościoła, oczywiście kompletnie pijany, ale pełen
zapału do pokazania na miasta by night.
Następnego dnia przed wyjściem zostawiamy księdzu w zakrystii arbuza i
melona w zamian za nocleg. Potem bagaż do przechowalni i w Moskwę na całodniowe
zwiedzanie! Oczekiwanie na pociąg i wydawanie ostatnich rubli.
Pieniądze leżą na ziemi. Właśnie w ten sposób udało mi się uzbierać brakujące pół
rubla do żigulewskoje i bułki z parówką :). W ciągu 10 minut kapitał się znalazł.
Wreszcie nadszedł nieuchronnie czas powrotu do kraju. Zapakowaliśmu się do pociągu
o standardzie białoruskim i rozpoczęliśmy ostatni odcinek podróży.
1-2.08 Podróż Moskwa-Brześć-Terespol-Warszawa
W Mińsku wszedł oddział wojska. Po informacji o pobiciu dzieci dyplomatów
rosyjskich w Polsce zaczęliśmy się zastanawiać, czy to już nie jest koncentracja
wojsk na granicy. W Brześciu czekamy ponad 3 godziny na pociąg. 40 min. Przed
odjazdem idziemy do cła. Dziki tłum, ale pchamy się nie gorzej od miejscowych.
Wreszcie weszliśmy, hurra! A gówno, nic z tego, bez ekołogii niet. Od dziś (2.08)
wszedł w życie przepis, że opłata ekologiczna jest obowiązkowa dla wszystkich,
także Białorusinów, a zatem i kontrola stała się bardziej drobiazgowa. Druczek
można wykupić, ale rzecz jasna za ruble białoruskie. Marta poleciała do kantoru,
a my czekamy przed bramkami do kontroli. 20 min, 15, 10, 5min do odjazdu. Wraca
Wodzu, nic nie załatwiła, bo w kolejce do kantoru stoi ten sam tłum co wcześniej
do cła. Ale podobno wpadł jakiś chłopczyk i krzyknął do mamy, że puszczają bez
ekołogii. No więc całe towarzystwo, które znalazło się w zasięgu głosu chłopczyka
zrobiło w tył zwrot i jak na Wielkiej Pardubickiej pognało z powrotem do kontroli.
Wodzu na czele.
Na wszelki wypadek, nadal pełni wątpliwości wkładamy po dolarze do
paszportu. Alternatywą jest czekanie kolejnych 3 godzin na następny pociąg.
Wreszcie dochodzimy do okienka. Celnik jest tak znudzony, że chyba zaraz umrze.
Wprawnym ruchem ręki wyrzuca go pod ladę nawet nie nas nie patrząc. Wreszcie,
po tej odpowiedniej stronie. I znów cwał do pociągu. W pociągu Brześć-Terespol
znajduje nas ponownie Polka, zapoznana jeszcze na dworcu W Brześciu i wciska
każdemu po koniaku i trochę fajek. Potem jeszcze aż do Siedlec opowiada nam
historie z życia przemytniczki.
W tym samym pociągu spotykamy polskiego księdza z Archangielska wiozącego dwójkę
Rosjan i trójkę Peruwiańczyków na pielgrzymkę do Polskie, więc Katerina i Makola
wykorzystują okazję do poćwiczenia hiszpańskiego.
Koło północy Warszawa.
Koniec i bomba.