Strona Główna

Maroko 2006



Największym wysiłkiem organizacyjnym przed wyjazdem było znalezienie szybko możliwie najtańszych biletów lotniczych jeśli nie do Maroka to przynajmniej na południe Hiszpanii. Mimo śledzenia wszelkich możliwych promocji nie zanosiło się na uzyskanie ceny poniżej 700-800zł. Gdy nagle Norwegian zaskoczył nas niespodziewaną obniżką cen na loty w idealnych dla nas terminach. W efekcie za niewiele ponad 300zł nabyliśmy bilety w do Malagi i z powrotem.


27.08 Warszawa-Malaga-Algeciras-Tarifa-Tanger
W Maladze na dworcu autobusowym nic się nie zgadzało. Informacje ze strony internetowej, a także wywieszone na samym dworcu nijak się miały do informacji panienki z okienka w informacji, a jeszcze co innego przedstawiała tablica odjazdów. W końcu udało nam s ię nabyć bilety do Algeciras ale do końca nie wiedzieliśmy, o której powinien odjechać nasz autobus i jak długo powinien jechać.

W Algeciras niemiłe zaskoczenie. Ceny biletu na prom do Tangeru sporo wyższe niż wynikałoby to z informacji dostępnych w internecie - 35E. Całe szczęście mamy informację, że z Tarify jest nieco taniej - 29E, a po zakupie biletu można tam dojechać darmowym autobusem. Tak też robimy. Standardowo jak to w Hiszpanii godzina odjazdu traktowana jest masomenos, więc wypływamy z około godzinnym opóźnieniem.

Lądujemy w Tangerze i zagłębiamy się w medinę w poszukiwaniu taniego lokum. Spławiając po drodze dwóch naganiaczy koniecznie chcących nam zaoferować swoje usługi "only for you my friend", znajdujemy hostel przy Ave Mokhtar Ahardan - okno wychodzące na ruchliwą i hałaśliwą uliczkę, 2 metry za oknem ściana budynku. Tyle dobrego, że przynajmniej czysto. Wieczorkiem wybieramy się na spacer i przy okazji coś zjeść. Tylko dochodzimy na Grand Socco a pierwszy z rozstawionych tam sprzedawców wrzeszczy na nas entuzjastycznie i nie czekając na reakcję zaczyna przygotowywać dla nas stolik. Skoro tak, to może zaryzykujemy. W związku z tym, że było nas 9 osób (włącznie z dwiema spotkanymi Austriaczkami) musiał dodatkowo wywalić kogoś siedzącego przy mniejszym stoliku. Zasiedliśmy więc przy eleganckim plastikowym białym stoliku ogrodowym, przykrytym stylowym papierem pakowym, w pobliżu kuchni, która bez charakteryzacji mogłaby grać w filmach o najciemniejszych momentach średniowiecza. Za to jedzonko - palce lizać. Sziszkebab, harrira, no i pierwszy kontakt z absolutnie genialną marokańską herbatą miętową! Do końca wyjazdu będziemy opijać się nią niezależnie od czasu, miejsca i temperatury.


28.08 Tanger
Noc interesująca. Temperatura nie pozwalała na zamknięcie okna, więc dokładnie słyszeliśmy wszystko co działo się na dole do wczesnych godzin porannych. Następnie miały miejsce dwa wydarzenia, które nieco zmniejszyły nas entuzjazm i zniechęciły do Tangeru. Najpierw Misiek wybrał się na samotny spacer po medinie. Przyczepił się do niego jakiś Arab, a Misiek nie był w stanie go spławić. W efekcie Arab, czy to ze zwykłych złodziejskich instynktów, czy to ubzdurawszy sobie, że należy mu się opłata za towarzystwo, zabrał Miśkowi krótkofalówkę i zażądał jej wykupienia, argumentując łamaną angielszczyzną, że jak nie, to będą problemy. Tym samym Misiek stał się uboższy o 100 MAD.

Koło południa natomiast siedzieliśmy sobie w miłej restauracyjce sącząc herbatkę. Traf chciał, że musiałem tam udać się do toalety. Traf chciał, że stał tam jakiś gość, niewybrednie gapiący się na mnie, w sytuacji, w której raczej nie powinien, a następnie usiłował mnie zagadnąć. Co więcej po opuszczeniu knajpki okazało się, że delikwent podąża za nami (za mną?) co bez trudu ustaliliśmy skręcając 4 razy w prawo. Natręta w końcu udało się zgubić, ale niesmak pozostał. I tylko przyspieszył decyzję - wyjeżdżamy z Tangeru, tak szybko jak się da. Popołudniu robimy pierwszy rekonesans cen samochodów - niestety tu również ceny różnią się zasadniczo od tych w internecie, na niekorzyść.

Wieczorem zmieniamy hostel na inny, tuż obok. Trochę taniej, spokojniej, no i tak na wszelki wypadek, gdyby Arab Miśka znów chciał żebyśmy coś wykupili. I to był błąd. Poza Wodzem nikt z nas nie zmrużył oka aż do rana. Zdania co do tego, co nas gryzło, są podzielone. Ja stanowczo twierdze, że były to tylko niesłyszalne komary, reszta skłania się do pcheł, pluskiew i innych niezidentyfikowanych, acz wściekle głodnych insektów. W momencie gdy zmęczenie zaczynało brać górę i powoli przestawaliśmy polować i kląć, mułła wyjący chyba tuż za naszym oknem przywrócił nas ponownie do rzeczywistości. Ranek nie przyniósł poprawy atmosfery - wychylam się z naszego minibalkoniku, a tam pod nami... koleś w tym momencie daje sobie w żyłę... pięknie. Chwilę potem z jednego z okien w wąskiej uliczce dochodzą nas odgłosy... najogólniej rzecz biorąc, doznawanej dużej przyjemności, nie sprawiające wrażenia puszczonych z taśmy... pięknie. Wyjeżdżamy stąd jeszcze dziś.


29.08 Tanger-Azillah
Sprawę samochodów załatwiamy dość szybko, znajdując wreszcie budzącego zaufanie pana z budzącymi zaufanie samochodami. Problem pojawił się jednak, gdy okazało się, że wszystkie środki transportu, jakimi poruszali się Maciek z Gruszką (samolot, autobus i prom), na których czekaliśmy, spóźniły się. W efekcie zamiast być na miejscu koło 14 wyszli na ląd koło 19. Mimo to nie daliśmy za wygraną i postanowiliśmy opuścić Tanger jeszcze tego samego dnia, za wszelką cenę. Szybko załatwiamy formalności i uciekamy w na nocleg do Azillah. Znajdujemy camping późnym wieczorem. Mimo ciemności idziemy na plażę, a tam ktoś świeci po oczach latarką. Strażnik wypatrujący nielegalnych imigrantów. Okazuje się, że przebywanie na plaży po zmroku jest zabronione. Pięknie.


30.08 Azillah-Tetuan-Capo Negro-Szefszawan
Przejazd przez Tetuan, który nie zachęcił nas do zatrzymywania się w nim, kąpiel w Morzu Śródziemnym w Capo Negro, i podróż na południe do Szefszawan - chyba najpiękniejszego miasteczka w jakim byliśmy. Po drodze oczywiście przejazd przez góry Rif wśród pokrzykujących handlarzy kifem. W medinie w Szefszawan miłe zaskoczenie. W odróżnieniu od dzieci z Tangeru biegnących do turystów i żebrzących "dirham, dirham", spotykamy uśmiechniętą dziewczynkę mówiącą do nas 'bonjour'. Mała rzecz, a cieszy. Całość wieńczy smakowita kolacja na głównym placu. Kuskus berberyjski będę jeszcze długo wspominał z rozrzewnieniem. Nocleg znajdujemy tuż obok mediny w klimatycznym i miłym hoteliku.


31.08 Fez
Przejazd do Fezu. Dłuuugi spacer po medinie. Długi, bo zgubiliśmy drogę w gąszczu uliczek. Kiedy ją znaleźliśmy okazało się, że jesteśmy dokładnie po drugiej stronie tego wielkiego miasta w mieście, a musimy przecież wrócić do samochodów. Po dotarciu i kolacji w kolejnej klimatycznej knajpce szukamy campingu, na którym już siedzi towarzystwo z drugiego samochodu. Wtedy po raz pierwszy doświadczyliśmy w pełni, jak fatalnie oznakowane są marokańskie drogi. Dalej miało być już tylko gorzej. Regułą jest, że na skrzyżowaniu, bądź rondzie, drogowskazy stoją tylko przy jednym, najwyżej dwóch wjazdach na skrzyżowanie.


1.09 Fez - okolice Er-Rachidii
Następnego dnia długo marudzimy na campingu. Udaje się nam wyruszyć grubo po południu. W efekcie większość dnia spędzamy w samochodzie. Przejeżdżamy przez niesamowite okolice - pustynne krajobrazy, góry, miasteczka, gdzie czujemy na sobie wzrok każdego mieszkańca, gdzie poza nami, nie ma ani jednej obcej twarzy. W końcu uznajemy, że nie ma sensu jechać dalej, bo po ciemku tylko stracimy uroki widokowej trasy przez góry i zatrzymujemy się na nocleg na dachu przydrożnej kazby.

Jako, że nie mamy chleba na kolację wyruszamy z Miszą i Maćkiem na poszukiwanie jakiegoś sklepiku w okolicy. O dziwo, mimo późnej pory w najbliższej wiosce czynnych jest ich kilka, niestety w żadnym nie ma ani grama chleba. Decydujemy się na zbadanie ostatniego, na końcu bocznej, szutrowej drogi, nie wyglądającego zbyt zachęcająco. Nic bardziej mylnego. Gospodarz, gdy tylko usłyszał, że potrzebujemy chleba, wyniósł z domu własny duży okrągły bochen i wręczył nam. Chwilę potem wyszedł z małymi czarkami marokańskiej zupy (jakże różnej od tej sprzedawanej w miastach, domowej, gęstej, pachnącej!) dla nas i jeszcze dwóch Berberów, z którymi zażarcie konwersowaliśmy mieszanką angielsko-niemiecko-francusko-arabsko-migową :). Gdyby nie fakt, że reszta grupy czekała na nas niecierpliwie pewnie spędzilibyśmy tam pół nocy. Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć i zrewanżowaniu się na gościnę paczką papierosów (to jedyne co mieliśmy przy sobie) pożegnaliśmy się i pojechaliśmy z powrotem).

Nocleg na dachu był bardzo przyjemny. Ciepło, spokojnie, niebo gwiaździste nad nami, chleb berberyjski w nas ;).


2.09 Merzuga - okolice Tinerhir
Przejazd przez góry, Er-Rachidię, aż do Merzugi. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o turystyczną trasę, wiodącą przez zapyziałe wioski na skraju pustyni. Kobiety ubrane na czarno noszą ciężkie kufry na głowach. Mimo że widać im tylko oczy, gdy pojawiają się obcy - my, odwracają się tyłem do ulicy i zakrywają rękoma głowę. Wszędzie pustynny żar, palmy.

Na pustyni jak wszędzie masa naganiaczy, wyjątkowo odpornych na spławianie.Z Maćkiem postanawiamy wdrapać się na najwyższą wydmę w okolicy. Niezbyt mądra decyzja. Podejście z każdym krokiem staje się coraz ostrzejsze, piasek parzy stopy w sandałach, a na górze komórka pokazuje 46C. A to dopiero połowa drogi, jeszcze trzeba zejść i dotrzeć z powrotem do auta. Obwiązuję sobie całą głowę chustką, tak że widać mi tylko jedno oko i tak chronione okularami słonecznymi. Maciek niemal pada przy samochodzie i wlewa w siebie chyba z litr zimnej wody i coli na zmianę. Ale weszliśmy :)!

Jeszcze tego samego dnia jedziemy na zachód. Po drodze znajdujemy zastanawiające wzgórza na pustyni, w zadziwiająco regularnych rzędach. Co więcej, każdy w środku ma wąską głęboką dziurę, jakby studnię. Okazuje się, że jest to system nawadniający zbierający deszczówkę z dużych obszarów i za pomocą systemu podziemnych kanałów doprowadzających ją do miejsca, gdzie uprawiane są rośliny. Niestety podobno od 40 lat nie spadła tam kropla deszczu.

Wieczorem przed nami przechodzi burza piaskowa. Znajdujemy nocleg obok kazby, nad basenem. Gospodarz, Berber, ugościł nas herbatą miętową i opowiadał o Maroku.


3.09 Todra Gorge-Ourzazate-Marakesz-Imlil
Rano same problemy. Pierwszy to guma w sienie. Szybka zmiana koła i wizyty u wulkanizatora za rogiem i po sprawie. Drugi sprawia wrażenie poważniejszego. W sienie przestała działać klimatyzacja. Maciek dostał się do bezpieczników, po czym okazało się, że parę z nich dawno temu już raz się stopiło. Mimo to przy pomocy scyzoryka udaje się mu tymczasowo naprawić klimę. Jednak jest to rozwiązanie tymczasowe. Nie mamy jak zlutować drucików, więc szybko znów zostajemy bez klimy - w efekcie pół dnia jedziemy na trasie z otwartymi szybami, w huku wiatru.

Po drodze zaliczamy Todra Gorge - drogę, wzdłuż której najpierw przez kilkanaście kilometrów wije się soczyście zielona oaza, a następnie góry schodzą się po obu stronach, czyniąc z drogi wąwóz, otoczony miejscami nawet 300 metrowymi ścianami. Raj dla miłośników wspinaczki. Niestety miejsce jest tak urokliwe, że natychmiast zostało zaadaptowane turystycznie. Wjazd płatny, na miejscu masa straganów, miejscowych liczących na zdjęcie za opłatą, innych turystów, wycieczek, uff. Długo nie da się tam wytrzymać.

W drodze do Marakeszu zatrzymujemy się w Ouarzazate licząc na znalezienie mechanika, który naprawiłby klimatyzację w sienie. Tymczasem spotykamy Niemca, od trzech lat mieszkającego w Maroku. Po krótkiej pogawędce sprowadza znajomego mechanika, a następnie zgadza się pojechać z nami do warsztatu i służyć za tłumacza. Zapewne głównie dzięki niemu nie dostaliśmy "turystycznej" ceny za zespawanie dwóch drucików.

Parę kilometrów za miastem trafiamy na marokańskie Hollywood. Studio filmowe, w którym kręcone były m.in. Mumia 2, Kunduz, Gladiator. Dwóch strażników gotowych było nawet oprowadzić nas za niewielką opłatą po studio, no ale cóż... brak czasu. Udaje nam się wjechać w Atlas Wysoki jeszcze przed zmrokiem i popodziwiać przynajmniej trochę górskich widoków na tej malowniczej trasie. Niestety, szybko zapada zmrok i reszta drogi to serpentyny górskie pokonywane po ciemku przez Maćka z nieskrywanym zachwytem :).

W pewnym momencie wyjeżdżamy zza kolejnego zakrętu i naszym oczom ukazuje się sceneria nie z tej ziemi. Skoncentrowane na 100 metrach rozświetlone budynki, sklepy, parujące knajpy, martwe kurczaki wywieszone w witrynach, wszystko to odpustowo kolorowe, głośne i trochę niesamowite. Wyglądało jak scena z amerykańskiego filmu n-tej kategorii o bandytach, którzy w opanowanym przez siebie miasteczku na zadupiu ubijają ciemne interesy ;). W rzeczywistości był to zwykły przystanek dla ciężarówek. I pewnie tak by to wyglądało w środku dnia, ale w nocy sprawiło to mocno psychodeliczne wrażenie.

Wreszcie wieczorem dojeżdżamy do Marakeszu. Sama jazda o tej porze po ulicach stanowi niemałą przygodę. Tysiące małych skuterów wpychających się w każdą wolną lukę, taksówkarze chyba nigdy nie używający hamulców. Udaje nam się dotrzeć na plac Dżemaa el-Fna, jednak na naszej grupce robi on raczej marne wrażenie w porównaniu do tego, jak został opisany we wszelkich możliwych przewodnikach. Dodatkowo miejscowa ludność dość nieudolnie usiłuje zrobić sztuczny tłok wokół nas, więc szybko podejmujemy decyzję o opuszczeniu miasta i zaoszczędzeniu sobie drogi w góry następnego dnia.

Tu mała dygresja: poruszając się w miastach Maroka nie można pozwolić sobie na bezruch. Ruch jest konieczny, najlepiej jeszcze, jeśli wygląda na zaplanowany i świadomy. W momencie, w którym przestajemy iść, wokół nas momentalnie pojawia się tłum naganiaczy, naciągaczy, przewodników, kelnerów, złodziei i żebrzących dzieci. Ruch to podstawa.

Trochę trwa zanim mimo fatalnego oznaczenia dróg znajdujemy drogę na Asni i Imlil. Mamy nadzieję znaleźć coś po drodze do Imlilu, jednak czy to ze względu na ciemności, czy też na rzeczywisty brak miejsc do spania, przejeżdżamy całą trasę, aż do Imlilu. Początkowo, kierując się drogowskazami na camping usiłowaliśmy wyjechać naszymi umęczonymi autami poza Imlil, aż na trasę na Toubkal, ale w porę zmieniliśmy zdanie. Szkoda, że nikt nie napisał na tym znaku, droga TYLKO dla pieszych ;). W efekcie już o 4 rano rozkładamy się na mini parkingu wśród innych samochodów i mamy przed sobą upojne 5 godzin snu.


4.09 Atlas Wysoki
Już koło 12 udaje nam się po wzięciu prysznica w pensjonacie obok, zjedzeniu śniadania i załatwieniu formalności z parkingowym wyjść w góry. Trasa raczej łatwa i przyjemna. Mimo ostrzeżeń, że codziennie około godziny 13 następuje załamanie pogody w postaci grzmotów, deszczu, a nie rzadko i gradu, udaje nam się uniknąć tych przyjemności.

Dochodzimy do schroniska. No i pojawia się problem. Nie dość, że okazuje się ono raczej molochem bez atmosfery, w pokojach grzyb na dzień dobry macha rączką (całkiem dużą), to na dodatek cena jaką nam zaśpiewali wynosi 80 MAD. Nieco za wysoko, jak na nasze możliwości. Nasze sugestie, że moglibyśmy spać na podłodze w kuchni trafiają budzą tylko drwiące uśmieszki zarządzającego Marokańczyka - od wyjątkowo wrednej i niesympatycznej postaci. Po krótkiej naradzie postanawiamy iść i zagadać z przewodnikami górskimi obozującymi poniżej schroniska w namiotach, czy nie moglibyśmy przespać się u nich. Na początku wszystko idzie jak po maśle, przewodnicy okazują się być, w odróżnieniu od buraka ze schroniska, bardzo miłymi i pomocnymi ludźmi. Kiedy wydaje się już, że problem jest rozwiązany, pojawia się tenże Marokańczyk i wrzaskiem uświadamia przewodnikom (co nam potem przetłumaczyli), że są oni również pracownikami schroniska i nie wolno im przyjmować turystów, chyba że ci mają własne namioty. No to lipa. Proponujemy zatem, że prześpimy się na zewnątrz, pod wiatą, byleby na nas nie padało w razie deszczu. Okazuje się, że nawet o tym nie chcą z nami rozmawiać. Albo w schronisku, albo poza ogrodzeniem terenu. W tym momencie doceniamy polskie góry i zasadę, że nikogo po zmroku nie wyrzuca się ze schroniska, choćby miał spać na korytarzu pod drzwiami. Atmosfera robi się tak napięta, a my tak zdenerwowani i zirytowani postawą zarządców schroniskiem, że jesteśmy gotowi wyjść w środku nocy i szukać noclegu na dziko. Z pomocą przychodzą nam zapoznani przewodnicy. W roli negocjatorów przekazują ludziom ze schroniska naszą propozycję, że część z nasz prześpi się w schronisku po 80 MAD, a część na zewnątrz za darmo. Wreszcie jakiś kompromis. Razem z Maćkiem i Miśkiem Gruszczyńskim rozkładamy sobie alumatki, zakładamy polary i kurtki i szykujemy się do noclegu w górach na wysokości 3200 m. n.p.m.

Tuż przed zaśnięciem odwiedza nas reszta ekipy... niosąc wodniste spaghetti, które dostaliśmy od ludzi ze schroniska. Chyba się zreflektowali po swoim zachowaniu w trakcie całej awantury. Noc w śpiworze o komforcie 11C, w bluzie, polarze i kurtce nie należała do najprzyjemniejszych. Wprawdzie nie zmarzliśmy, nie połamało nas następnego dnia, ale komfortowo również nie było. Ale za to oszczędnie ;).


5.09 Imlil - As-Sawira
W związku z zajściem poprzedniego wieczoru zmywamy się z samego rana, nie chcąc mieć nic wspólnego z tym miejscem. I to był błąd... Bo powinniśmy przynajmniej spytać o drogę. Tymczasem my beztrosko uznaliśmy, że droga, która doszliśmy do schroniska, biegnie dalej na Toubkal. Bez komentarza. Po jakiejś 1,5h dogoniliśmy przewodnika z dwójką Niemców, który uzmysłowił nam naszą pomyłkę. Zarazem jednak zaoferował, że pokaże nam drogę, którą dojdziemy mimo wszystko na szczyt. I to był dalszy ciąg kłopotów tego dnia.

'Droga' okazała się być pokonywaniem na wyczucie zbocza, piargów, mini ścianek i innych podobnych atrakcji. Widzieliśmy tylko cel naszej trasy, a reszta, to mozolne szukanie najlepszego wejścia. Niezła przygoda, na którą jednak bez zachęty przewodnika, nigdy byśmy się sami nie zdecydowali. Co gorsza, po wejściu na przełęcz, okazało się, że od 'ścieżki' na Toubkal dzielą nas jeszcze jeden mini szczyt i dwie przełęcze. I cóż? weszlibyśmy, ale to zmusiłoby nas do jeszcze jednego noclegu w znienawidzonym schronisku. Tymczasem niezależnie od naszej niechęci, nie mieliśmy na to zwyczajnie czasu, jak również pieniędzy. Tego samego dnia mieliśmy jeszcze zejść do Imlilu i ruszyć w stronę wybrzeża (okazało się, że udało nam się nawet do niego dojechać). W efekcie Toubkal pozostał na następny raz. Szkoda cholera...

W Imlilu na tym samym parkingu szybkie przepakowanie, prysznic, na poczekaniu zrobiona kolacja, tłumaczenie parkingowemu, że my już zapłaciliśmy i odjazd. Misza z Martą, którzy zrezygnowali ze wspinaczki drugiego dnia mają całe szczęście siłę, żeby nas wywieść stamtąd. Koło 2 w nocy dojeżdżamy do As-Sawiry (Essaouira). Miasto duchów. Nikogo na ulicach, a dookoła mgła gęsta jak mleko, przelewająca się przed światłami reflektorów, tak że niemal można ją złapać. Gdzieś blisko słychać ocean, ale kompletnie nic nie widać.


6-8.09 Wybrzeże Atlantyku - As-Sawira-Walidija
Od tego dnia zaczyna się czysto wypoczynkowa część naszej podróży. Wzdłuż wybrzeża z powrotem. Plaża w As-Sawirze to, nie bójmy się tego słowa - syf. Brudno, wszędzie śmieci, niedaleko stado wielbłądów turystycznych, konie, psy, wszystko to wydala do wody - poezja. Wieczorem jedziemy do El-Jadidy. Drogą, jaką jeszcze w życiu nie jechałem. Ani na Ukrainie, ani na Syberii. Droga czasem jest, a czasem jej nie ma. Ale to by było za mało ekscytujące. Przeważnie wygląda jak ser szwajcarski z niewiarygodnie głębokimi dziurami na całej szerokości, tak że nie sposób ominąć wszystkich. Pozostaje jazda z prędkością 20 km/h slalomem od prawego do lewego pobocza. Następnie dla zmyłki 200m normalnego asfaltu i znowu to samo - na odcinku kilkunastu kilometrów.

Camping znajdujemy w Walidiji. Powitalny neon sugeruje, że może być to camping z wyższej półki - jakże się myliliśmy.

7.09 Mehdiya
Dopiero rankiem mogliśmy ocenić, w jakim syfie przyszło nam spędzić noc. A i to dopiero po tym, jak powierzchownie oczyściliśmy samochód z tryliarda mrówek, które w nocy zdążyły wejść WSZĘDZIE! 100m od miejsca, w którym spaliśmy było wysypisko śmieci; sanitariaty powinno się sfotografować i wysłać organizacjom zbierającym fundusze na pomoc państwom trzeciego świata, żeby łatwiej przekonywali sponsorów; mgła taka sama jak poprzedniego dnia; no i te mrówki... wszędzie, tragedia.

W ramach wykurzania mrówek pędem powietrza wybraliśmy się z Maćkiem na przejażdżkę. Dzięki temu zobaczyliśmy główną ulicę miasteczka rano. Nie urażając nikogo... to taki trochę Bangladesz. Osły biegają po ulicach, wszędzie leżą śmieci, zdechłe ryby na chodnikach, megabrudne sklepiki, smród leniwie płynący nad uliczkami i tłum ludzi. I na tym tle my dwaj zajadający najlepsze naleśniki z miodem z daktyli, jakie dostaliśmy w całym Maroku. Od faceta, który miał tak brudne ręce, że boję się nawet pomyśleć, co nimi robił. Nic dziwnego, że był to najtańszy camping jaki znaleźliśmy. Na plaży zerowa widoczność. Spotkani już w Hiszpanii turyści opowiadali, że gdzieś dalej w Walidiji jest piękna plaża. Może i jest. Nie mieliśmy ochoty szukać.

W związku z tym, że ostatnie dwa dni spędziliśmy w tempie iście plażowym wskakujemy na autostradę i nadrabiamy czas. Nocleg na północ od Rabatu w Mehdiyi. Jesteśmy jedynymi turystami na olbrzymim campingu. Wieczorem idziemy na plażę. Było to jedyne miejsce, gdzie po zmroku na plaży byli ludzie, nie było za to żołnierzy. Akurat miał miejsce odpływ, więc podeszliśmy do odsłoniętej części falochronu, na którym odkryliśmy kolonię krabów!


8.09 Mehdiya-Tanger-Groty Herkulesa
Poranek to plaża i surfowanie na brzuchu po falach Atlantyku - odlot :)! Popołudniu jazda do Tangeru. Wcześniej zostawiamy towarzystwo na campingu obok Grot Herkulesa, a ja, Maciek, Wodzu i Misza jedziemy zdać samochody. Po drodze zahaczamy o stację benzynową, żeby doprowadzić je do porządku.

A tam spotykamy szefa stacji. Niesamowitego gadułę, Marokańczyka, który spędził 6 lat w USA i najwyraźniej miał ogromną ochotę odświeżyć angielski oraz zaimponować komuś swoimi opowieściami. Gdy tylko usłyszał, że razem z Maćkiem po oddaniu samochodów musimy wrócić na camping zaoferował, że nas tam podwiezie. Najpierw pokazał nam drogę od stacji benzynowej do wypożyczalni, która wcale nie była taka oczywista, a potem, po pożegnaniu Wodza i Miszy zapakował nas do swojego 10-letniego Golfa i pokazał nam próbkę marokańskiej jazdy samochodem od środka. Punktem kulminacyjnym tej jazdy był skręt w lewo z podporządkowanej w główną, bez hamowania, rozglądania się i uważania na pieszych. Udało mu się. Nam dzięki temu też. Po drodze pokazał nam jeszcze park, gdzie wieczorem miejscowi przychodzą na herbatkę i jointa. Sam dostał tam od znajomych jedno i drugie i popijając herbatkę oraz popalając skręta wielkości małego cygara dojechał z nami do campingu.


9-10.09 Groty Herkulesa
Dwa dni na campingu obok Grot Herkulesa, w pobliżu Przylądka Spartly. Najlepszy camping na całej trasie. Mieliśmy do dyspozycji dla siebie cały remontowany bungalow, wraz z ogródkiem. Plażowanie, leniuchowanie i taplanie się w lodowato zimnej wodzie Atlantyku.


11.09 Tanger-Tarifa-Algeciras-Malaga
Trasa Tanger-Tarifa-Algeciras-Malaga tym razem o dziwo tylko z opóźnieniem autobusu do Malagi. Ale i tak trwała cały dzień. Nocleg na lotnisku w Maladze, w hali odlotów, która koło północy zamieniła się w mała noclegownię ;).


12.09 Malaga-Warszawa
Rano rzut oka na tablicę odlotów. Tylko jeden lot jest opóźniony. Oczywiście nasz do Warszawy. Całe szczęście na godzinie się skończyło. Po drodze udało nam się jeszcze prawie spóźnić na samolot, ale w końcu szczęśliwie lądujemy w Warszawie.





Strona Główna